Urlop 2009/1 (1)
Dziś, korzystając z wolnej chwili, pozwolę sobie na opublikowanie pierwszej części szczegółowej relacji z pierwszego kempingowego wyjazdu urlopowego w tym roku. Podsumowanie spisałem tu na blogu dość dawno temu, teraz pora na szczegóły.
W drogę ruszyliśmy w środku tygodnia, we wtorek, około południa. Tomek kończył jakieś tam roboty przy swoim syncro-kamperze. Kilka dni wcześniej przemalował go na piaskowy kolor, i zamontował w środku kanapę i szafkę z lodówką i zlewem.
Spod Warszawy ruszyliśmy na północ, na Gdańsk. Bokami objeżdżając Warszawę, aby nie utknąć już na samym początku wycieczki w korku. Na trasie nie było w sumie niczego specjalnie ciekawego. Dopiero w Olsztynku, na postoju obiadowym, okazało się, że Tomkowi zaczyna się urywać tłumik. Po szybkim obiedzie, Tomek wstąpił do pierwszego znalezionego warsztatu samochodowego, co by mu ten tłumik pospawano. Tak też się stało.
Po drodze wpadliśmy w kilka miejsc, których nawet nie bardzo jestem sobie w stanie przypomnieć. Ostatecznie wylądowaliśmy na parkingu nieopodal pola bitwy pod Grunwaldem. Tam spędziliśmy pierwszą noc. Bez atrakcji.
Od Volkswagen Transporter T3 |
Drugiego dnia ruszyliśmy dalej na północ, a później skręciliśmy na wschód. Naszym celem był Harsz, mała miejscowość nieopodal Węgorzewa. Tam na polu biwakowym sprawdzonym rok wcześniej przez Tomka i Magdę mieliśmy spędzić dwie kolejne noce.
Pole biwakowe znajdowało się na terenie sporego gospodarstwa, którego właściciel wynajmuje pokoje turystom. W zamian za kilka złotych dziennie mogliśmy rozłożyć się nad samym brzegiem jeziora Harsz i korzystać z wygód — to znaczy wody z kranu kilkaset metrów dalej, sławojki, i kąpieli w jeziorze. O podłączeniu prądu, prysznicach, bieżącej wodzie, porządnych toaletach — nie było mowy.
Spędziliśmy tu dwie noce, to było jedyne miejsce, w którym siedzieliśmy przez jeden pełny dzień. Dzięki temu sens miało rozłożenie tu na dachu baterii słonecznych i wykorzystanie ich do ładowania akumulatorów kempingowych.
Akumulatory dawały radę. Zasięg internetu bywał. Mogłem korzystać z komputera. 😀
Kolejnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód. Zaczęliśmy od obejrzenia kompleksu bunkrów w Mamerkach (najciekawszy był trzydziestometrowy podziemny tunel). Później pojechaliśmy obejrzeć pięć śluz na Kanale Mazurskim. Udało nam się zobaczyć cztery.
Pierwsze dwie znajdowały się bardzo blisko siebie. W jednej urządzono park linowy. Pewnie byśmy się po nim przespacerowali, gdyby nie to, że była straszna kolejka, musielibyśmy czekać ze dwie godziny na wejście.
Trzecia z kolei śluza jest w pełni sprawna, choć bezużyteczna. Jako któraś z kolei w toku Kanału Mazurskiego, nie ma szans działania, gdy nie działają pozostałe.
Do czwartej z kolei śluzy, ukrytej w lesie, nie udało się nam dotrzeć. Po drodze udało mi się za to dwa razy zakopać w grząskiej gruntowej drodze. Tomek musiał nas wyciągnąć…
Piąta z kolei śluza znajdowała się niemal przy samej rosyjskiej granicy. Gdy pojechaliśmy tam obejrzeć ją i kupić miód od ludzi mieszkających w domu śluzowego, mieliśmy pierwsze spotkanie ze Strażą Graniczną. Terenówka SG pędząc po groblach dogoniła nas przy samej śluzie, gdy od kilkunastu minut czekaliśmy na powrót gospodarzy. Okazało się, że ktoś z mieszkańców mijanej wsi zgłosił do SG dwa samochody dostawcze jadące w stronę granicy.
Kolejnym przystankiem na naszej podróży była Piramida Mazurska, czyli grobowiec rodziny Fahrenheitów. O ile wiem, w tym grobowcu leży ten Fahrenheit, który wymyślił znaną skalę temperatur.
Naszym celem na ten dzień były Stańczyki. To miejscowość, w której znajdują się dwa piękne wiadukty linii kolejowej Gołdap-Żytkiejmy. Inne budowle na tej linii chcieliśmy zobaczyć po drodze. Udało nam się odnaleźć kilka mniejszych wiaduktów, przecinających trasę linii. Na miejsce dotarliśmy po zmroku.
Kolejnego dnia poszliśmy obejrzeć same wiadukty.
A następnie, ruszyliśmy dalej nasypem, którym biegła wspomniana linia kolejowa. Ten odcinek najbardziej zapadł mi w pamięć. Nie ma nic piękniejszego, niż przedzieranie się samochodem przez dziką przyrodę, jadąc w koleinach po nasypie kolejowym. Gdzieniegdzie czuć było jeszcze podkłady kolejowe. Trasa wiodła przez łąki, ale także między bagnami — i to podobało mi się najbardziej.
Ostatecznie dojechaliśmy w końcu do Żytkiejm, w których obejrzeliśmy między innymi budynek końcowej stacji linii kolejowej. Na jednej ze ścian widoczne były jeszcze resztki niemieckiego napisu „Shittkehmen”, czyli dawnej nazwy tej miejscowości.
Tu też po raz drugi natrafiliśmy na kontrolę Straży Granicznej.
A potem dotarliśmy do litewskiej granicy, po drodze wstępując na kąpiel na przydrożnym parkingu. Co działo się dalej, opiszę w drugiej części relacji.
3 komentarze do artykułu “Urlop 2009/1 (1)”
Pozostaw komentarz
Pamiętaj tylko proszę o polityce komentarzy!
Witaj, Krzysztof widzę ze zakupionych baterii słonecznych nie mocowałeś jeszcze na dachu. Nie jest uciążliwe wozić ich w aucie, czy masz problem z montażem ? Interesuje mnie jeszcze czy byłeś w stanie zmierzyć jaki dają prąd ładowania (A) … pytał mnie jeszcze znajomy czy są godne polecenia… 🙂
Pozdrawiam
Maciej
@Mr.Mclaren: jest to bardzo uciążliwe. Nie są zamontowane bo jakoś mi się nie złożyło — samemu tego nie jestem w stanie zrobić, a z kolei zgrać to z Tomkiem albo kimś innym, kto mógłby mi pomóc, jest mi trudno.
Prąd zmierzyłem po podłączeniu do żarówki samochodowej, wychodziło kilkanaście amperów. Ile dokładnie, nie jestem Ci w stanie powiedzieć.
[…] pierwszego tegorocznego kempingowego urlopu odwiedziliśmy Mazury i Litwę. Przemyślenia z wizyt na kempingach opublikowałem tutaj, natomiast […]